Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Kukułcze jaja z Midwich John Wyndham
Ocena 6,7
Recenzja Dobro ogółu

Ewolucja próbuje wielu rozwiązań mających zapewnić gatunkom sukces przetrwania. Kapitalną tego ilustracją jest zmysł wzroku, który wykształcił się niezależnie, przynajmniej na 40 sposobów, u różnych gatunków i w różnym czasie historii życia na Ziemi. Nie ulega zatem wątpliwości, że...

Okładka książki Żelazny sen Norman Spinrad
Ocena 6,0
Recenzja Triumf genetycznej woli

Fikcja wewnątrz fikcji „Żelaznego snu” Normana Spinrada jest historią bohaterską i heroiczną. To klasyczny motyw potomka wygnanych z ojczyzny za przekonania, którego ucieleśnia Feric Jeager. Wysoki, barczysty i mocarny blondyn, genetycznie czysty ciałem i wyrobiony ideologicznie. To...

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Archetyp posterunku na krawędzi lądu, opierający się furii oceanicznego żywiołu, którego fale rozbijają się o klif skały zwieńczonej światłem nadziei dla zagubionych w bezmiarze pustki. Anglosaski imprint kulturowy latarni morskiej w edycji kosmicznej.

„Latarnia 23” to stacja naprowadzania grawitacyjnego, co dobitnie mówi tytuł oryginału (Beacon 23). Nie ma w niej nic z archetypu łącznie z latarnikiem, który w wydaniu oryginalnym powinien być tym, który oceanicznej furii się nie kłania i staje przeciw niej sam jeden w rozbryzgach fal bijących o skalisty filar latarni. Mamy tu za to weterana po przejściach, udręczonego stresem pourazowym. Chwilami nawet tak bardzo, że jego nieporadność eksploduje pytaniami o to jak taki przetrącony przez życie facet trafił w takie miejsce. Tę irytację wzmaga nierówne tempo narracji, które co kilkanaście stron grzęźnie w rozpamiętywaniu przeszłości i gonitwie myśli bohatera.

Obiecujący pomysł książki gubi się w meandrach przemyśleń operatora 23 posterunku grawitacyjnego. Nie ratują go imaginowane dialogi obsługi w NASA, czy przyspieszenia akcji. Licho wygląda też implementacja technologii grawitacyjnej (EFG). Jeśli ludzie śmigają po Galaktyce z 20c na liczniku, to czy nie powinno to wyglądać przynajmniej tak jak w Star Treku?

W „Latarni 23” mamy natomiast sprzęt topornie zbudowany i takoż działający. Ma działać bez fajerwerków, ma naprowadzać bez bez wodotrysków, itd. Dokładnie tak, jak buduje się sprzęty dla wojska. I tak właśnie ta 23 kopia działa. Mimo wszystko ma to swój urok. Jest w tym klimat dawnego serialu „Space: Above and Beyond” (Gwiezdna eskadra) z połowy lat 90-tych, uznawanego w miarę powszechnie za najlepszy serial militarnej SF (uwalony po 1 sezonie, ale co to był za sezon! Pełna seria 23 odcinków, nie to co dzisiejsze 8- czy 10-odcinkowe pokurcze).

Mimo słabostek, książka warta zainteresowania.

Archetyp posterunku na krawędzi lądu, opierający się furii oceanicznego żywiołu, którego fale rozbijają się o klif skały zwieńczonej światłem nadziei dla zagubionych w bezmiarze pustki. Anglosaski imprint kulturowy latarni morskiej w edycji kosmicznej.

„Latarnia 23” to stacja naprowadzania grawitacyjnego, co dobitnie mówi tytuł oryginału (Beacon 23). Nie ma w niej nic z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zbiór kilku ledwie opowiadań, ale jak wartościowy. Klasyka najlepszego sortu z tytułowymi „Piasecznikami” przysłowiowej truskawki na torcie.

To jedno z tych opowiadań, które wręcz formatują już pierwszym czytaniem, a to akurat ma status legendy ukształtowanej drukiem w pierwszym numerze „Fantastyki” z listopada pamiętnego roku 1982 środka stanu wojennego. Czekaliśmy na taki magazyn latami i się doczekaliśmy z „Piasecznikami”.

Przypomnę tylko, że Autor nie napisał jeszcze wtedy „Gry o Tron”, ale był już tuzem fantastyki anglosaskiej jako współredaktor świetnych antologii opowiadań SF i autor licznych utworów w tej formie (warto sięgnąć po trzy tomy opowiadań wydane onegdaj przez Wydawnictwo Zysk - tak to produkt plejsment, ale opowiadań - nie książek).

Zbiór kilku ledwie opowiadań, ale jak wartościowy. Klasyka najlepszego sortu z tytułowymi „Piasecznikami” przysłowiowej truskawki na torcie.

To jedno z tych opowiadań, które wręcz formatują już pierwszym czytaniem, a to akurat ma status legendy ukształtowanej drukiem w pierwszym numerze „Fantastyki” z listopada pamiętnego roku 1982 środka stanu wojennego. Czekaliśmy na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Skróciaki z Japonii. Przewrotne, syntetyczne w fabule i nieśpieszne w tempie akcji.

Moi faworyci, to „Kontrahenci” i „Wędrowny cyrk”. Pozostałe opowiadanka są tuż-tuż za nimi, każde ciekawe i wysmakowane, a jest też przejmujące melancholią „Szanowny Zabójco!”.

Jest też przedmowa, którą rekomenduję przeczytać zanim rozpoczniecie japońską ucztę, a tej przedmowie uwagę przyciąga sekcja o wyzwaniach tłumaczenia z języka co to się spisuje ideogramami i w dodatku od prawego marginesu kolumnowo ku marginesowi dolnemu. Doświadczyłem tego onegdaj sam wertując wydanie jednego z miesięczników wydanych w Japonii. Takie cuda wedle naszego postrzegania postaci drukowanej czyta się od końca, który po japońsku jest początkiem.

Rzadki to okaz ten zbiorek i do tego wydany w formie kieszonkowej. Nie dość, że ciekawy, to jeszcze poręczny. Koniecznie.

Skróciaki z Japonii. Przewrotne, syntetyczne w fabule i nieśpieszne w tempie akcji.

Moi faworyci, to „Kontrahenci” i „Wędrowny cyrk”. Pozostałe opowiadanka są tuż-tuż za nimi, każde ciekawe i wysmakowane, a jest też przejmujące melancholią „Szanowny Zabójco!”.

Jest też przedmowa, którą rekomenduję przeczytać zanim rozpoczniecie japońską ucztę, a tej przedmowie uwagę...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Antologia Rubieże Fantazji Pierwszy Festiwal Sztuk Marek Żelkowski, praca zbiorowa
Ocena 6,0
Antologia Rubi... Marek Żelkowski, pr...

Na półkach: , ,

Interesująca antologia w nietypowej kompozycji. Mamy tu opowiadania znanych autorów (mistrzowie) i nowicjuszy (uczniowie). Opowiadania ułożono w kilka sekcji rozpoczynających się od tekstu mistrza i dalej jednego do kilku tekstów uczniów. Sekcje ułożono zaś w dwa zbiory opatrzone etykietami Konkurs literacki 1 i 2. Zbiory rozdziela sekcja prac nagrodzonych w konkursie graficznym, ilustrujących opowiadania Konkursu literackiego 1.

A opowiadania... cóż, mistrzowie są w formie, choć jest ona nierówna. Mój faworyt to opowiadanie rozpoczynające antologię. Takiego kopa akcji dano nie doświadczyłem. To historia cwanego biowłamu i bohatera, który wybrał spokój zamiast eksponowanego stołka. Ostre, technologiczne, szybkie i cyber.

Opowiadania uczniowskie są uczniowskie w swoich fabułach i tempach, nieco poetycko rozmazane, nieco idealistycznie emocjonalne. Powiedziałbym spokojnie kojące. Opowiadania Konkursu literackiego 2 natomiast, to już mocniejszy ładunek wrażeń. Już sprawniejsze mimo, że skreślili je padawani fantastyki, ale dobrze się czytające.

Warto sięgnąć po tę antologię.

Interesująca antologia w nietypowej kompozycji. Mamy tu opowiadania znanych autorów (mistrzowie) i nowicjuszy (uczniowie). Opowiadania ułożono w kilka sekcji rozpoczynających się od tekstu mistrza i dalej jednego do kilku tekstów uczniów. Sekcje ułożono zaś w dwa zbiory opatrzone etykietami Konkurs literacki 1 i 2. Zbiory rozdziela sekcja prac nagrodzonych w konkursie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Rocznik fantastyczny 2024 Dagmara Adwentowska, Piotr Burzyński, Agata Francik, Błażej Kurowski, Artur Laisen, Marcin Bartosz Łukasiewicz, Natalia Maślej, Łukasz Migura, Antoni Nowakowski, Marcin Opolski, Mateusz Oszust, Romuald Pawlak, Mariusz Pieniążek, Łukasz Redelbach, Szymon Szymański, Dominika Węcławek
Ocena 6,3
Rocznik fantas... Dagmara Adwentowska...

Na półkach: , , , ,

Trzeci rocznik fantastyczny (poprzednie 2020 i 2023) pojawił się na horyzoncie względnie niespodziewanie aczkolwiek zapowiedziany już po reanimacji w roku 2023.

Nabywszy drogą kupna zabrałem się za ten niepozorny formatem tomik w ładnej kolorowej okładce przywołującej frontem wspomnienia pionierskich lat tuż po tak zwanym przełomie ustrojowym 1989/1990.

13 krótkich form, 2 krómiksy (komiksowe króciaki) i 3 teksty publicystyczne. O ile opowiadania to przyjemna lektura, o tyle obrazkowe króciaki już istotnie słabiej. Opowiadania świeże, co nie znaczy oryginalne w pomysłach, ale co trzeba oddać gracko pokończone. Interesująco wyróżnia się „O mieście, które kocha ludzi”, przekorny nieco „Podrzutek”., podprogowo kontekstowe aktualną wojną na Wschodzie „Tak było”. Okrucieństwem mrozi „Nie zabijaj jaskółek, panie ładny”.

Komiksowe króciaki w stylu bałaganiarskiego rozedrgania kreski, w stylu niechlujnej (artystycznej?) wizualizacji. Przerywnik albo raczej wypełniacz stron.

Publicystyka natomiast... no cóż, lichuteńko. „Fantastyka i lemologia” to obrażające inteligencję wtórne pisanisko, na granicy paplaniny. Absolutnie nic nowego, te same wątki i te same wnioski, które czytaliśmy już w co najmniej kilkunastu tekstach krytycznoliterackich w ciągu ostatnich przynajmniej 10 lat. Nadto, Lema rozpracowało kilka poważnych analiz naukowych i dyskusji na forach publicznych, było naście chyba audycji radiowych. Przywoływana w „Roczniku” znowu książka Orlińskiego o Lemie to rzecz irytująco wtórna tym bardziej, że sama książka jest irytującą projekcją doświadczeń od końca I Wojny Światowej (pogrom lwowski) przez traumę II Wojny Światowej i PRL-owskiej przaśności, która ma tłumaczyć dlaczego Lem napisał co napisał i kto z jego życia jest kim w tym co Lem napisał.

Wkurzający tekst o Archeologii, której ponoć zabrakło w „The Expanse”. A o czym jest Ekspansja? Jeśli już dokonywać jej rozkładu na czynniki pierwsze to pierwej doradzam zapoznanie się z tym, co fandom napisał i o czym dyskutował na fandomowej stronie - w tym o protomolekule,

„Rocznik fantastyczny 2024” przypomina w druku „Fenixa” z jego dzieciństwa. Liczba literówek z kolei zdaje się wskazywać na jakiś pośpiech w redakcji tekstów. Ładna, przemawiająca do wyobraźni ilustracja na ostatniej stronie, chwytliwe przesłanie, czwartej strony okładki oddające dobrze jakość wydrukowanej w tomiku fantastyki. Słowem brać i czytać.

„Rocznik fantastyczny 2024” jest jak lawa, w druku i publicystyce zimny i twardy, suchy i lichawy, lecz jego ognia imaginacji sto lat nie wyziębi. Plwajmy więc na tę skorupę i stąpmy do fantastycznej głębi.

Trzeci rocznik fantastyczny (poprzednie 2020 i 2023) pojawił się na horyzoncie względnie niespodziewanie aczkolwiek zapowiedziany już po reanimacji w roku 2023.

Nabywszy drogą kupna zabrałem się za ten niepozorny formatem tomik w ładnej kolorowej okładce przywołującej frontem wspomnienia pionierskich lat tuż po tak zwanym przełomie ustrojowym 1989/1990.

13 krótkich form,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Pyłek w Oku Boga Larry Niven, Jerry Eugene Pournelle
Ocena 6,9
Pyłek w Oku Boga Larry Niven, Jerry ...

Na półkach: , , ,

Prime contactus imperiania
___________________

Do zgniatania planetarnych rebelii najlepsze są międzygwiezdne krążowniki, a takim właśnie jest imperialny MacArthur. To sprawne i wydajne narzędzie tłumienia buntu światów na peryferiach Imperium, czego doświadczyło Nowe Chicago ośmielając się stanąć przeciwko zjednoczeniowej ambicji Leonidasa IV, Imperatora. Powracając z tej misji Mac Arthur nie dość, że pod nowym kapitanem, z pasażerem pod specjalnym nadzorem i arystokratką krnąbrnie mającą się za naukowca (feminatywy to odległa przyszłość dla czasu powstania „Pyłku w oku Boga”), to jeszcze rozkazem Admiralicji musi nadłożyć drogi. MacArthur ma sprawdzić i przechwycić obiekt nadlatujący z gwiazd, a konkretnie od sąsiedniego słońca. Tak zaczyna się historia pierwszego kontaktu z pozaziemską inteligencją w roku 3017 Drugiego Imperium Człowieka.

Już w starożytności domniemywano, że inne niż Ziemia zamieszkałe światy są tak prawdopodobne jak niemożliwym jest, aby ogromne pole obsiane pszenicą zrodziło tylko jeden jej kłos. Przez z górą milenium dysputę o obrotach sfer niebieskich i ludach tam możliwie żyjących prowadzono w imię Boga Najwyższego i ustanowionego przez Niego porządku. Nie była to bynajmniej dysputa otwarta na starożytne koncepcje wielości światów i ludów chyba, że jako herezje. Czas oświecenia przełamał tabu otwartości co do urządzenia Kosmosu, ale dopiero rewolucja przemysłowa pchnęła w Kosmos ludzkie umysły odważniej ku peryferiom Układu Słonecznego i dalej ku gwiazdom. Prawdziwy renesans koncepcji o życiu na innych światach przyniósł wiek pary i elektryczności, wiek powieści awanturniczych i przygodowych. Odbyliśmy podróż Wokół księżyca, dostrzegliśmy marsjańskie kanały Marsjan, starliśmy się z Szernami na Księżycu, a już w pierwszych dekadach wieku nowoczesności najechali Ziemię obcy z Księżyca i Marsa. W rewanżu wysłaliśmy Johna Cartera do marsjańskiego Barsoomu.

Kolejne dekady coraz śmielej opowiadały nam fantastycznie o obcych z innych planet, a nawet galaktyk. Przełom jednak w końcu nastąpił i to nie za sprawą ewolucji światopoglądu Kościoła, doktryn militarnych, czy obyczajowości, a Nauki. Egzożycie i egzointeligencja stały się przedmiotami badań naukowych tak zwanego głównego nurtu (poważnych, ale z szeptem wypowiadanym kpiarstwem o zielonych ludkach). I tak jest do dziś mimo, że jak dotąd życia, a tym bardziej inteligentnego, poza Ziemią odkryć się nie udało. Nadzieja jednak nie umiera, a wręcz nabiera wigoru z powodów takich, jak meteoryt ALH 84001 (hipotetyczne skamieniałości form życia) i wykładniczo rosnąca liczba odkrywanych egzoplanet, w tym pokaźna ich liczba w strefach złotowłosych (okołogwiezdne strefy przyjazne takiemu jak nasze życiu węglowemu). Pojmujemy przy tym, że będzie to kontakt z nieznaną nam węglowcom biologią, organizacją społeczną, technologią i techniką, ale też i nauką. W wieku informacji na pierwszym miejscu stawiamy zrozumienie (Historia mojego życia i ekranizacja Nowy początek, Kontakt) i porozumienie (serialowa Inwazja), a nie obcą wrogość i fałsz (Władcy marionetek, serial Goście). W wieku informacji pierwszy kontakt jest domeną Nauki i jej metod poznawczych (SETI i protokół kontaktu), a nie teologii i wiary w cokolwiek innego. Nie bagatelizujemy jednak koniecznych zasad ograniczonego zaufania i ostrożności w kontakcie, bo tych zasad nauczyła nas groźba nuklearnego samozniszczenia.
Powieściowy obiekt nadlatuje ze znacznym ułamkiem prędkości światła i docierając do układu Nowej Szkocji zmienia swój kurs słonecznym żaglem. Nie ma więc żadnych wątpliwości, że jego pochodzenie nie jest naturalne i jest niemal pewne, że będzie to pierwszy kontakt. Obiekt zostaje przechwycony, bo Flota imperialna zrobiła to tak, jak ją do tego wyszkolono. Siłą i bez naukowych dywagacji. Naukowców odepchnięto, a późniejszą ekspedycję do układu pochodzenia obiektu pierwszy kontakt zawłaszczyły pospołu Flota i polityka. Nic więc chyba zaskakującego w tym, że ustalanie z kim Ludzkość ma do czynienia i jakie ten ktoś ma intencje postępowało tak mozolnie grzęznąc co chwilę intelektualnie w domysłach. Obcy rzeczywiście są inni, ale nienaukowy upór w przykładaniu do nich ludzkich miar zamiast naukowej metodyki jest nadzwyczaj irytujący. Sceptycyzm, który dostrzegamy u bohaterów „Pyłku” nie ma nic wspólnego z Nauką i jej sposobem poznawania rzeczywistości. To sformatowanie imperialne, tu nie ma miejsca na otwartość. Łatwo więc o fałszywie pozytywne odczytywanie zamiarów i zachowań Obcych, a jak się okazuje i oni mają swoją logikę, cele i sposoby ich osiągania. Na nic tu targi wzajemnych korzyści, gdy uczestnicy kontaktu myślą przede wszystkim o ekspansji, ale jej paliwem są koncepcje i potrzeby zrodzone w obcych logikach i systemach wartości. Imperium chce kontaktu, ale ma to być kontakt imperialny. Motowie mogą więc się poddać, albo zasymilować dzięki łaskawości Imperium.

Przyglądając się Motom trudno jednak pozbyć się wrażenia, że mimo ich odmienności fizycznej nie są jednak od nas inni i tak bardzo nam obcy. Wszak społeczeństwa kastowe istniały przecież na Ziemi w epokach przed Kondominium. Ludzkość w roku 3017 tego jednak zdaje się nie pamiętać, bo przytłacza ją faktycznie obca ludziom II Imperium biegłość jednostkowego wytwarzania/usprawniania przedmiotów i kształtowania otoczenia bez przemysłu i handlu. Nikt nawet nie próbuje zadać sobie pytania co jest tego przyczyną. Ani razu nikt nawet nie próbuje tej przyczyny zidentyfikować, a przecież teoria Malthusa to ziemski wynalazek. Cykle redukujące niepohamowanie rosnące populacje Motów niszczą ich dorobek cywilizacyjny, zatem nie mając ograniczeń w odnawianiu siły roboczej jedynym racjonalnym (Motowie są jak najbardziej racjonalni) pomysłem jest ewolucja metod wytwarzania dóbr cywilizacyjnych. Materialnie znikają w konfliktach jako pierwsze, wiedza natomiast przetrwa, a wytwórcy błyskawicznie się odrodzą. Specjalnością Motów nie jest też hierarchizacja władzy i ambicje jurydyczne ich Nadzorców. Wystarczy przywołać ustrój Imperium, a w bliższym horyzoncie łańcuch dowodzenia na MacArthurze, czy Leninie. Nie, zdecydowanie Motowie nie są tak obcy, tak inni od ludzi.

„Pyłek w oku Boga” opowiada historię pierwszego kontaktu z Motami w narracji wiktoriańskiej z celebracją pozycji społecznej i posiadanego majątku. II Imperium Człowieka z porządkiem społecznym ustalanym przez cenzus urodzenia poważa Naukę tylko o tyle, o ile służy ona politycznym i finansowym interesom oligarchii Imperium. Flota imperialna tego porządku strzeże i go utrwala. To czytelny i niekomplikowany motyw galaktycznej ekspansji. Napotkanie zatem w Galaktyce innego porządku napędzanego ciśnieniem populacyjnym wymaga dużej ostrożności, jeśli za jedyne nie przyjmuje się rozwiązania ostatecznego. Mimo licznych wad Imperium najeźdźcą jednak nie jest, a Motowie mają szansę stać się jego obywatelami. Pytanie tylko która ze stron tego kontaktu gra na dłuższy dystans.

Bez wątpienia „Pyłek w oku Boga” jest powieścią znaczącą dla fantastyki naukowej, ale jednak w kategoriach dziś archaicznych. To arystokratyczne maniery, usługujący stewardowie, ostentacja cenzusu urodzenia i tytulatury we wzajemnej komunikacji bohaterów, plutokratyczna hermetyzacja struktur władzy Imperialnej, trywializacja i schematyczność postaci, czy w końcu wręcz społecznie wdrukowany mizoginizm. Niepokoi w tym pierwszym kontakcie imperialna mentalność i marginalizacja Nauki. Nieprzystającym do pierwszego kontaktu jest udział w nim kościoła anglikańskiego jakkolwiek jego przedstawiciel w misji, kapelan Hardy, jest postacią nad wyraz racjonalną i pragmatyczną. Czy i w co Motowie wierzą niespecjalnie ma przecież znaczenie jeśli nie potrafimy rozpoznać ich kosmicznego imperatywu. Mimo upływu pięciu dekad od napisania powieści świeżo przedstawia się natomiast kastowa specjalizacja osobnicza co znamy z Nowego wspaniałego świata, wyznaczająca umiejętności i praktyczną zręczność w budowie wszystkiego, co Motom potrzebne do cywilizowanej egzystencji.

Czy zatem „Pyłek w oku Boga” jest jedną z najważniejszych historii o pierwszym kontakcie? Trzeba tę książkę przeczytać, a dla wyważenia osądu warto sięgnąć po inne takie historie, ot chociażby po „Samotną planetę” i „Proximę Centauri” Leinstera, „Kontakt” Sagana, czy trylogię „Southern Reach” VanderMeera. Pomoże też ekranizacja „Nowy początek”. Pierwszy kontakt nigdy nie zdarza się tylko raz i nigdy nie jest taki sam jak inne.

---
Larry Niven, Jerry Pournelle, Pyłek w oku Boga (The Mote In God’s Eye), Vesper, oprawa twarda, 2024

Prime contactus imperiania
___________________

Do zgniatania planetarnych rebelii najlepsze są międzygwiezdne krążowniki, a takim właśnie jest imperialny MacArthur. To sprawne i wydajne narzędzie tłumienia buntu światów na peryferiach Imperium, czego doświadczyło Nowe Chicago ośmielając się stanąć przeciwko zjednoczeniowej ambicji Leonidasa IV, Imperatora. Powracając z tej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Książka wydana w roku 2017, ale w swojej diagnozie aktualna.

Akademicki rozbiór twórczości Mistrza Lema. Wielogłos, jak trafnie pisze autor wstępu, o Lemie i jego wpływie, inspiracji, czy wręcz zaprogramowaniu polskiej fantastyki. Na pierwszy ogień czytania rekomenduję jednak czwarty od góry rozdział relacjonujący wynik badań ankietowych polskich fanów fantastyki o ich recepcji i odbiorze twórczości Lema.

Są tu także dwa interesujące teksty analizujące tzw. problemy w najnowszej (do roku 2017) fantastyce rodzimej proweniencji. Na deser wyznania redaktora nazywanego niekiedy Campbellem polskiej fantastyki, który wyznaje, że błądzić było także jego rzeczą aczkolwiek nigdy nie zgłębił przyczyn tych redaktorskich kiksów a starał się jak mógł najlepiej. Konieczne trzeba też zwrócić uwagę na świetny rozdział otwierający o polskiej fantastyce.

Trudna lektura bo wymagająca górnych rejestrów skupienia i uwagi. Pisana mocno hermetycznym językiem i stylem analizy literackiej. Duża liczba przypisów i ich znaczna objętość czynią tę książkę godną miana dwóch w jednej. Czytanie tekstu zasadniczego smakowicie te przypisy uzupełniają. To komentarze i uzupełnienia tekstu głównego przez wyłączenia z niego i prowadzenie wątków w oddzielnej, równoległej przypisowej narracji.

Książka wydana w roku 2017, ale w swojej diagnozie aktualna.

Akademicki rozbiór twórczości Mistrza Lema. Wielogłos, jak trafnie pisze autor wstępu, o Lemie i jego wpływie, inspiracji, czy wręcz zaprogramowaniu polskiej fantastyki. Na pierwszy ogień czytania rekomenduję jednak czwarty od góry rozdział relacjonujący wynik badań ankietowych polskich fanów fantastyki o ich...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tak, to był rok 2010. Grywalizacja osiągała wtedy apogeum siły działania na wyobraźnię marzących o przekonstruowaniu mechanizmów działania społeczeństw. To był czas wykuwania konceptu organizacji społecznej napędzanej zasadami gry mającej okiełzać tkwiącego ponoć w Człowieku prymitywa łaknącego więcej, częściej i bardziej nasyconego, powiększającego stado-plemię. Koncepcja pradawnego imperatywu przetrwania odczytana jako wola rywalizacji konkurencyjnej. Koncepcja polegająca na fałszywym odczytaniu ewolucyjnej konkurencji środowiskowej jako zasady napędzającej sztucznie kreowane środowisko cywilizacji technicznej z dopalaczem technologii cyfrowych i transcendencji (rozdzielenie ducha od gnoju).

Kompromitacja grywalizacji wyjawiła się szybko jej wypaczeniem, bo w środowisku sztucznie kreowanym naturalną losowość zastępują de facto programowane scenariusze (kreacja algorytmiczna). Oczywistym skutkiem tego jest wsobność i schematyczność. Immanentną własnością grywalizacji ze sztucznie (algorytmicznie) kreowaną losowością jest degeneracja. Grywalizuje się dla grywalizacji z ekspozycją społecznych zachowań fałszu i zniekształcania zasad współistnienia.

W realizacji wdrażanej w Państwie Środka grywalizacja stała się osnową sztucznego kreowania mechanizmów społecznych przez selekcję wartości punktowej jednostek. Selekcja eliminuje zróżnicowania jako niepożądane, ale z nieznaną uczestnikom grywalizacji funkcją celu. Faktycznie zaś jako żywo przypomina to organizację Argolandu z „Limes inferior” z kastą nadzerowców (Komitet Centralny), mas społeczeństwa mozolnie gromadzących kolorowane przywileje i nieklasyfikowanych (nie dających się prawdziwie sklasyfikować).

No cóż, gdzieś około roku 2016 Lem 2.0 postanowił zmigrować od fantastyki. Gdzie, to raczej trudno zgadnąć, bo mam takie podejrzenie, że grosfera jest ruchem cokolwiek rozpaczliwym. Już lepiej stałoby się chyba, gdyby podążył szlakiem Orbitowskiego i innych od-fantastów.

„Linię oporu” trzeba czytać jako rodzimą fantastykę transcendencyjną. Daleko jej co prawda choćby do „Dispory” Eagana, ale przeczytać warto.

Tak, to był rok 2010. Grywalizacja osiągała wtedy apogeum siły działania na wyobraźnię marzących o przekonstruowaniu mechanizmów działania społeczeństw. To był czas wykuwania konceptu organizacji społecznej napędzanej zasadami gry mającej okiełzać tkwiącego ponoć w Człowieku prymitywa łaknącego więcej, częściej i bardziej nasyconego, powiększającego stado-plemię. Koncepcja...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Opowiadania „odkryte” po przeczytaniu „Pirxa”, „Powrotu z gwiazd”, „Edenu”, „Inwazji z Aldebarana”, „Dzienników gwiazdowych” i „Bajek robotów” z Cyberiadą”. Był też oczywiście „Niezwyciężony i inne opowiadania”.

Wydanie roztaczające aromat kiepskiej jakości papieru i jaskrawo zżółkłymi stronami. Nic to jednak, wyczytane raz i potem jeszcze kilka razy po kawałku. Nic to jednak, bo pamiętam wypieki na twarzy, bo ten znaleziony Lem był jak odkrycie na strychu, którego nikt nie odwiedzał latami. Tym strychem była głęboka półka w biblioteczce Rodziców, a „Sezam” zapomniany schował się za pierwszą linią książek. Zepchnięty (wypchnięty?) z pierwszego szeregu czekał tam na mnie przynajmniej 10 lat.

Po „Sezamie” przyszedł czas na następny poziom z „Wielkością urojoną” i „Próżnią doskonałą” (lata później „Golem XVI” oczywiście). Ale to już inna historia.

Opowiadania „odkryte” po przeczytaniu „Pirxa”, „Powrotu z gwiazd”, „Edenu”, „Inwazji z Aldebarana”, „Dzienników gwiazdowych” i „Bajek robotów” z Cyberiadą”. Był też oczywiście „Niezwyciężony i inne opowiadania”.

Wydanie roztaczające aromat kiepskiej jakości papieru i jaskrawo zżółkłymi stronami. Nic to jednak, wyczytane raz i potem jeszcze kilka razy po kawałku. Nic to...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Rzetelna, faktograficzna do bólu analiza sytuacji polskiej fantastyki od lat 80-tych XX. wieku do mniej-więcej połowy drugiej dekady wieku XXI (analiza kończy się co prawda na roku 2012, ale przebijają się w niech echa sięgające kilku lat następnych). Rzecz o fantastyce w ujęciu identyfikacji i definicji jej gatunkowego mainstreamu (tak, fantastyka ma swój) z podgatunkami i ich przenikaniem.

Bardzo ciekawy rozdział 2 o fantastyce w dekadzie przed zmianą ustrojową w roku 1989. Zajmujący rozdział 3 o dekadzie lat 90-tych XX. wieku, która zalała nas powodzią wolności wydawania fantastyki i zbudowała pokolenie jej boomerów (polecam uwadze niepozorny diagram 3.1 ilustrujący ilościowo wydawanie SF i Fantazy w latach 1989-2004). Mamy tu dobrą analizę upolityczniania polskiej fantastyki w okresie 1990-2012 wskazującą na fasadowość przedstawiania fantastyki powstającej w tym okresie jako naturalnie zorientowanej prawicowo i konserwatywnie. Koniecznie przeczytajcie też w części 2 o tym, jak sobie radziła z entropią wydawniczą i czytelniczą „Fantastyka/Nowa Fantastyka”. To jest też część traktująca szerzej o roli i oddziaływaniu czasopism z fantastyką.

Książka z pozoru sucha w swoim języku, bez didaskaliów językowych, bez złotych przemyśleń. Tylko udokumentowane opinie (na dowodach analitycznych) i tylko racjonalne bez spekulacji i gdybania, cytowania uznanych w środowisku i poza nim głosów. Liczne odwołania do opracowań krytyczno-literackich i stricte literaturoznawczych. Jak to rozprawa doktorska (jeśli jeszcze nie zajarzyliście co to za książka, to teraz macie ją na talerzu).

Czyta się niezwykle trudno. To jednak lektura obowiązkowa dla tych, co chcą uchodzić za uczonych w piśmie o fantastyce, tej polskiej.

Rzetelna, faktograficzna do bólu analiza sytuacji polskiej fantastyki od lat 80-tych XX. wieku do mniej-więcej połowy drugiej dekady wieku XXI (analiza kończy się co prawda na roku 2012, ale przebijają się w niech echa sięgające kilku lat następnych). Rzecz o fantastyce w ujęciu identyfikacji i definicji jej gatunkowego mainstreamu (tak, fantastyka ma swój) z podgatunkami i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Parafrazując tytuł oświadczam, że Italia zjedzona!

Włoskie jedzenie i kawusia są wyśmienite. Więcej pisać nie wolno, bo byłaby to tylko profanacja smaków, które biorą się z prostoty receptur i nieprzetworzonych składników.

Italia do zjedzenia ma jednakowoż w wielu przepisach tajemny składnik, brzmiący cokolwiek (nie, nie egzotycznie) południowo i włosko. To Zatar, czyli mieszanka przyprawowa (nie, nie melanż). Składnik pojawiający się w wielu przepisach dokładnie tak, jak w „Jerozoilimie do zjedzenia” furt i furt w przepisach pojawia się melasa daktylowa.

„Italia do zjedzenia” przedstawia nam smaczności dla wszystkich żerców. Przepisy okraszają opowiastki gracko budujące kontekst temu, co ilustrują piękne fotogramy italskiego jedzenia.

Parafrazując tytuł oświadczam, że Italia zjedzona!

Włoskie jedzenie i kawusia są wyśmienite. Więcej pisać nie wolno, bo byłaby to tylko profanacja smaków, które biorą się z prostoty receptur i nieprzetworzonych składników.

Italia do zjedzenia ma jednakowoż w wielu przepisach tajemny składnik, brzmiący cokolwiek (nie, nie egzotycznie) południowo i włosko. To Zatar, czyli...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Smakowitości. Te dla ciała i te poznawcze. Starożytne miasto, gdzie każdy krok jest podróżą w czasie. Miasto dzisiejszych kontrastów, gdzie znajdziesz orientalną kuchnię od której doznajesz prawie niekontrolowanego pożądania przyrządzanych, warzonych i pieczonych tam kulinariów. Ręce same biorą się do wypróbowania i próbowania receptur znajdowanych na stronach tej książki. Ja zacząłem od chałki i innych pieczyw.

Książka świetna historią miejsc w Ziemi Świętej opisywanych tak po prostu doświadczeniem indywidualnym. Takim naocznym, bezpośrednim. Świetnym pomysłem jest mapa Jerozolimy na stronach 2-3 okładki. Wartością samą w sobie są fiszki o miejscach (spis treści ułożono porami dnia i miejscami) wskazując co tam znajdziemy do zjedzenia i gdzie Autor raczył się specjałami kuchni Izraela. Nie zaryzykuję tezy, że książkę warto kupić nawet tylko dla tych fiszek, ale okraszone przepisami z tych miejsc robią klimat. Smak podkręcają liczne zdjęcia.

Zainteresowanych ostrzegę tylko, że i format, i waga książki są - powiedzmy - nieortodoksyjne. Nic to jednak, plwajmy na to i zstąpmy między karty w głębi.

Smakowitości. Te dla ciała i te poznawcze. Starożytne miasto, gdzie każdy krok jest podróżą w czasie. Miasto dzisiejszych kontrastów, gdzie znajdziesz orientalną kuchnię od której doznajesz prawie niekontrolowanego pożądania przyrządzanych, warzonych i pieczonych tam kulinariów. Ręce same biorą się do wypróbowania i próbowania receptur znajdowanych na stronach tej książki....

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki PoznAI przyszłość. Opowiadania o umyśle i nauce Michał Cetnarowski, Janusz Cyran, Wojciech Gunia, Justyna Hankus, Rafał Kosik, Olga Niziołek, Michał Protasiuk, Radek Rak, Magdalena Salik, Aleksandra Zielińska
Ocena 6,8
PoznAI przyszł... Michał Cetnarowski,...

Na półkach: , ,

Brawury znajduję w tych opowiadaniach mało. Podobnież mało jest w nich inteligencji w sztucznej realizacji. Przemyka ona gdzieś peryferiami, daleko tu do niepokoju z wolna sączącego się w opowieściach cyklu „Kaori Nakamura” Marty Sobieckiej.

Zasadniczo dostajemy tu mieszankę postAIpo i antyutopijnie wybrzmiewających ekstrapolacji dzisiejszego stanu percepcji cyfrowej rzeczywistości. Trudno to się czyta i pokrętny to wywód, co? Ano tak dziś piszą się opowiadania. Nadopisowo (zdania akcji oplecione w kilku zdaniowe akapity, a nierzadko i w kilka) i nadsłownie (zdania rozdęte didaskaliami wielu słów opisujących szczegóły dookólne miast zdarzenie lub akcję).

Nie znaczy to, że wszystko jest tu mętne, o nie. Doskonale prześmiewczy jest SPONAR, ale motyw SI lipny merytorycznie, bo SI pamięci genetycznej nie posiada - chyba, że byłby to twór bioniczny z organicznymi bankami pamięci. Greyowy biothriller organicznej estetyki trzyma poziom tajemnicy i dreszczy ze strachu przed żarłocznym bio-czymś. Czy to jednak SI, to wątpię, ale smaczna groza na pewno. Mentorskie formatowania szans życiowych za to jest zręczną trawestacją formowania kast opowiedzianą lata temu przez Huxley'a.

Dalej mamy przepisywanie tożsamości w neurosieciowych konstruktach manipulowanych nasycananiem sztucznymi wersjami przeszłości. Jest antyprogresja ucyfrowienia naśladująca drukowaniem e-treści pamięcio-książki Brandury'ego choć tu jakoś nie styka się to z tytułowym reliktem rodem z Archaiku. Zaintrygował mnie natomiast Kurator drążący wydawałoby się kolejne zniknięcie nauczyciela, a ściślej mówiąc koncept osobistego aSIstenta przypominającego osobistych wspomagaczy (chowańce, nanotechy, czy po prostu implanty wspomagania). Nie ujęło mnie natomiast antykorpobajanie o chwastach, bo za prawdę się na nim nie poznAIłem. Cyfrowe lenno odczytałem, jako oprotestowanie cyfrowego zawłaszczania Świata (czyli posad w realu) egoistycznym klonowaniem siebie w SI w myśl prywatnych zysków opłacanych rachunkami społecznymi.

Pierwsze i ostatnie opowiadania prowadzą się interesująco. Pierwsze z dobrą puentą w rodzaju karzącej ręki przeznaczenia, ale w ostatnim naciąganym widzę sklejenie obu wątków kluczem imienia pokonanej SI znanej przed ostatecznym z nią starciem i po nim jako wspomożycielka.

Antologie celowane słabo zdaje się wychodzą rodzimym autorom. W przypadku niedawno wydanych „Epidemii”, tutułowych epidemii było na lekarstwo. W przypadku „PoznAI...” jak na lekarstwo mamy technologii i techniki sztucznego wytwarzania bytów inteligentnych.

Czas odkurzyć i naoliwić proteinowo zatem inteligencji egzemplarz przyrodzony, bo jest on tam przecież?

Brawury znajduję w tych opowiadaniach mało. Podobnież mało jest w nich inteligencji w sztucznej realizacji. Przemyka ona gdzieś peryferiami, daleko tu do niepokoju z wolna sączącego się w opowieściach cyklu „Kaori Nakamura” Marty Sobieckiej.

Zasadniczo dostajemy tu mieszankę postAIpo i antyutopijnie wybrzmiewających ekstrapolacji dzisiejszego stanu percepcji cyfrowej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Detroit jak Manhattan z „Ucieczki z Nowego Jorku”.

Postapo na żywca, rzeczywiste, prawdziwe, a nie fikcja.

Ruinapo miasta zasysającego czarne południe w latach świetności jak wielki odkurzacz. W latach upadku gnijącego na stojąco, wyszczerzającego ku niebu industrialne szkielety, rozpalającego po równo ogniki domostw porzuconych i odebranych za długi.

Najczarniejsze z białych miast północy Ameryki i to nie tylko kolorem skóry. Miasto skorodowane i skorumpowane. Miasto nieudacznych menago, krojących kasę publiczną i motokoroporacji. W środku tej gargantuicznej dziury białas reporter i jego pokręcona historia czarnego pochodzenia.

Opowieść toksyczna, miejscami odpychająca. Wypełniona rozkładem i śmiercią po brzegi, a wciągająca i uzależniająca w czytaniu.

Detroit jak Manhattan z „Ucieczki z Nowego Jorku”.

Postapo na żywca, rzeczywiste, prawdziwe, a nie fikcja.

Ruinapo miasta zasysającego czarne południe w latach świetności jak wielki odkurzacz. W latach upadku gnijącego na stojąco, wyszczerzającego ku niebu industrialne szkielety, rozpalającego po równo ogniki domostw porzuconych i odebranych za długi.

Najczarniejsze z...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki W stronę czwartego wymiaru Stewart Alsop, Fredric Brown, J. Y. Cousteau, Fryderyk Dumas, Arthur Ray Hawkins, Ralph E. Lapp, Jonathan Norton Leonard, Charles Lindbergh, Katherine MacLean, R. DeWitt Miller, Lewis Padgett, Mack Reynolds, Eric Frank Russell, William Tenn, Orville Wright
Ocena 6,3
W stronę czwar... Stewart Alsop, Fred...

Na półkach: , ,

Nadklasyka. Druga w kolejności naszej linii czasu (ale kto wie, czy nie pierwsza) antologia opowiadań fantastyczno-naukowych z najlepszej, anglosaskiej kuchni. Wydana w roku 1958 tak, jak wydane w tymże samym roku obrosłe legendą „Rakletowe szlaki” (fantastyczni boomerzy twierdzą, że to właśnie była pierwsza taka antologia). I jedna, i druga są razem czymś w rodzaju lektury obowiązkowej. Tak, to trzeba przeczytać.

Antologia zorganizowana w triplet spojrzenia w przeszłość punktów istotnych dla przyszłości, przedstawienia teraźniejszości (drugiej połowy lat 50-tych XX. wieku) i podglądu tego, ma się zdarzyć. Przeszłość i teraźniejszość w opowiadaniach to bardziej fabularyzacja niż fantazja, ale przyszłość jest pierwszego sortu fantastyką Złotego Wieku. Ciekawe wątki, dobre nieschematyczne prowadzenia fabuły, bohaterowie sprawni. Świetne tłumaczenia wciąż tak samo dobre, jak z górą półwiecze temu.

Warto zwrócić uwagę na zredagowanie spisu zawartości tej antologii. To poniekąd protowzorzec dla wydanych ponad dekadę później (1970 - 1976) „Kroków w nieznane”.

Nadklasyka. Druga w kolejności naszej linii czasu (ale kto wie, czy nie pierwsza) antologia opowiadań fantastyczno-naukowych z najlepszej, anglosaskiej kuchni. Wydana w roku 1958 tak, jak wydane w tymże samym roku obrosłe legendą „Rakletowe szlaki” (fantastyczni boomerzy twierdzą, że to właśnie była pierwsza taka antologia). I jedna, i druga są razem czymś w rodzaju lektury...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Tak blisko, a jednak daleko zdaje się być od nas ta „duńskość”. Nasze wyobrażenia o Danii i Duńczykach trzeba jednak poddać konfrontacji z doświadczeniem, które jest bezpośrednim i bynajmniej nie powierzchownym. Dokładnie tak, jak nasz stereotyp myślenia o Niderlandach trzeba przebudować tym, co znajdziemy na przykład w „Pocztówka z Mokum. 21 opowieści o Holandii”.

Czym jest więc ta mityczna niemal „duńskość”? Najkrócej i nie zdradzając tego co w książce, to jest to co polski suweren (zważcie, że piszę tak, bo to stan umysłu, nie Polacy i Polska) w swoim suwerennym mniemaniu i rozumieniu Europy uważa za kołchozową wspólnotę. Ten płaski ogląd jest fałszem emanacji długiego trucia sowieckimi wzorcami, które z wielu uczyniło niezdolnych do społecznej empatii puste skorupy, bezrozumnie trwające w przeszłości. Głębiej musicie jednak zajrzeć sami.

„Duńskość” jest hermetyczna i egocentryczna, a przez to odpychająca dla tych, którzy chcieliby zostać Duńczykami z importu. To wielu z nich stawia nawet przed nauką języka duńskiego. To taki pleniący się stereotyp Danii jako kraju samozadowolonego, zmuszającego kandydatów do wyrzeczenia się siebie (ego) i przez to roztapiającego zatracenia tożsamości we wspólnotowej masie. A może jest dokładnie na odwrót, co? Spójny, empatyczny społecznie wzorzec dla każdego, kto wpuści do siebie tę wspólnotę, kto pozbędzie się odruchu wyłącznie brania od wspólnoty i zacznie też do niej coś wnosić? Czy to aż takie trudne? Mamy tu jak myślę huk pracy domowej do odrobienia. HUK.

Tak blisko, a jednak daleko zdaje się być od nas ta „duńskość”. Nasze wyobrażenia o Danii i Duńczykach trzeba jednak poddać konfrontacji z doświadczeniem, które jest bezpośrednim i bynajmniej nie powierzchownym. Dokładnie tak, jak nasz stereotyp myślenia o Niderlandach trzeba przebudować tym, co znajdziemy na przykład w „Pocztówka z Mokum. 21 opowieści o Holandii”.

Czym...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Andrzej Polipuk tfurcą jest. Tyle już lat, a on furt i furt tak samo zrzędzi. Jakby mało było nachalnego pouczania nas Polaków, żeśmy na czasy przyszłe Europę wybrali, to jeszcze Storma w krótkie porcięta ubrał na szelkach noszone i upór szczyla dorzucił gratis. Dobrze tylko, że Skórzewskiego nie przerobił na bojowca antykomuny za późnego Jaruzela. Okrutnie zirytował mnie (miejscami co prawda, ale do żywego) Autor, którego poznałem i pokochałem za „traktor radziecki z amunicją kupię”. Przez lata z wypiekami na twarzy jak jakiś uczniak zażerający się drożdżówką w ukryciu przed łasymi na nią koleżkami, czekałem na kolejne historie z życia dr Skórzewskiego i dreszczyki Stormowego odkrywania tego, co zaginęło albo też skryto w mrokach przeszłości.

„Czasy, które nadejdą” to nie jest zbiór opowiadań złych. Nie są to też opowiadania słabe pomysłem lub niewykończone, jak w poprzednim zbiorze. Jest istotnie lepiej, opowiadania „Czasów...” wciągają (starczyło na niecałe dwa dni). Dziegciem w tym miodzie jest mi zrobienie ze Storma upartego osła w zakończeniu wątku morskiego. Do Skórzewskiego nie mam natomiast nic. No, prawie nic poza klaką och-ach dla młodzieniaszka, co to w czasach, które nadeszły największym egzorcystą i pryciarzem został. Spodziewałem się raczej przyszłego kumpla owego przyszłego egzorcysty, tak oczywistego z kontekstu boć przecież „Doktor śmierć” to historia z czasów Wielkiej Wojny i carskich. Nową nadzieją widzę natomiast „Klementynkę”. Ożywcze to chociaż uciechę z czytania psuje nieco prostackie odmalowanie sługusów stanu wojenego nazwanym.

Oddzielną częścią mojej irytacji jest sprofanowanie niemal wizjonerskiego „Kształt rzeczy przyszłych” (The Shape of Things to Come) H.G.Wellsa. Intencję podprogowej emisji ostrzeżenia przez nienawistną i bezecną przyszłością rzecz jasna pojmuję. Technologie i Naukę wypaczają zawsze ludzie. Sentyment do palenia drewnem w kominku, do schabowego w podwójnej panierce, do mosiężnych klamek, do dawnych zwyczajów nic tu przeciwko tym wypaczeniem sam z siebie nie zdziała. To se ne wrati.

W czasach, które nadejdą trzeba nam Storma solidnego w swojej robocie, dokładnego i przenikliwego jak tomograf. Trzeba nam Skórzewskiego dla otuchy, żeśmy nie byli jak te gęsi Nauki i w czasach, które były swoje kilka groszy dorzuciliśmy. Trzeba nam też w końcu rezolutnej Klementynki sprytem europejską rzeczywistość ogarniającej. Męczy mnie taka straszna obawa, czy aby są jeszcze jakieś nieopisane luki, szczeliny w biografii doktora?

Andrzej Polipuk tfurcą jest. Tyle już lat, a on furt i furt tak samo zrzędzi. Jakby mało było nachalnego pouczania nas Polaków, żeśmy na czasy przyszłe Europę wybrali, to jeszcze Storma w krótkie porcięta ubrał na szelkach noszone i upór szczyla dorzucił gratis. Dobrze tylko, że Skórzewskiego nie przerobił na bojowca antykomuny za późnego Jaruzela. Okrutnie zirytował mnie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Thriller tzw. fantastyki bliskiego zasięgu. Niedaleka przyszłość, świat przerośnięty grzybnią socmediów, korpoplugastwem, staczający się ku klimatycznej przepaści, zawłaszczony przez 1% populacji. Oto warunki brzegowe tej historii. Zaczyna się ona jakby tajemniczo-naukowo, ale w mig robi się morderczo, potem cyberstrasznie, dalej sensacyjnie, żeby... no właśnie, żeby co się okazało, kiedy już połączymy kropki?

Kawałki tej układanki wskakują nareszcie na swoje miejsca, ale zwyczajowej dla takiego olśnienia dopaminowej relaksacji jakoś ze świecą szukać. Doprawdy, brak tu jakiegoś przesłania na miarę dużych słów troski o los Matki Ziemi i nas, Ludzi na niej. Mało to więc przekonujące i nabrałem podejrzenia, że „Wściek” jest raczej trybuną dla wygłoszenia ideowego credo. Ta bliska przyszłość roku bodajże coś 2040-go i soctechowe otumanienie umysłów to tylko wabiący nas czytelników szafarz. Bliżej zatem według mnie „Wściekowi” do eko-anty-techno-korpo (ileż łapek w dół!) manifestu z podtykaniem utopijnego lekarstwa altgospowej empatii. Ta idea zrównoważenie-godziwej ekonomii bardzo mi przypomina filozofię konstrukcji społeczeństwa wyczytaną dawno temu w „Najeździe z przeszłości” Hogana i barterową ekonomię zewnętrzniaków w „Cichej wojnie” McAuleya..

O czym jest więc „Wściek”? O niepoprawnym pozytywizmie genetyczki zręcznie ożywiającej prehistorię? O glacjologu, który przeszedł na jasną stronę ekomocy, ale jego zmartwienie do zasięgi w socmediach i narcyzm przyciągania uwagi Świata? O radykałach manipulujących nowym wspaniałym światem cyfrowych technologii, ale ślepych na skutki tych manipulacji w imię poświęcenia tych, którzy zostaną uznani jak punkty węzłowe oporu? Wszyscy oni przecież to jeden i ten sam Świat, a jakby rozwarstwiony bez wzajemnej komunikacji. A może pojawił się nowy uczestnik gry o przyszłość, który w swej wyższości uznał nas za nieodpowiedzialnych i bezrozumnych tak, że trzeba się nami zająć dla naszego dobra. Przeczytajcie, sami zdecydujcie.

Historia opowiedziana w tej książce ma dobre, przyciągające tempo narracji prowadzonej techniką mozaikową. Kawałki tej mozaiki układają się przed nami linearnie acz wątkowo, kolejni bohaterowie podejmują swoją narrację w miejscu jej zakończenia przez poprzednika. To pomysł nie tak całkiem odkrywczy, bo znany z „The Expanse” Coreya i „Dzikich kart” Martina. Sprawdza się też we „Wścieku” niezawodnie dając głębię indywidualnego doświadczania i rozumienia tego co się dzieje. Czytanie „Wścieku” zajmuje.

Thriller tzw. fantastyki bliskiego zasięgu. Niedaleka przyszłość, świat przerośnięty grzybnią socmediów, korpoplugastwem, staczający się ku klimatycznej przepaści, zawłaszczony przez 1% populacji. Oto warunki brzegowe tej historii. Zaczyna się ona jakby tajemniczo-naukowo, ale w mig robi się morderczo, potem cyberstrasznie, dalej sensacyjnie, żeby... no właśnie, żeby co się...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Locked in time. Animal Behaviour unearthed in 50 Extraordinary Fossils”, czyli jak wypaczyć przesłanie książki dezynwolturą tłumaczenia. Bardzo nie lubię, kiedy wydawca ma się za cwanego i kombinuje z tytułem. Jak tu czytelnika pochwycić? Ano na dinozaura. Za tytuł -10*, do groma!

W środku książka odkrywa przed nami bogactwo zachowań organizmów żywych uwiecznionych na kliszach skamieniałości. Podróżujemy w otchłanie czasu odkrywając jak ulotnym jest czas naszego istnienia. Życie istniało przed nami, przed tymi przed nami, przed tysiącami, dziesiątkami i setkami tysięcy, milionami i dziesiątkami milionów cykli obiegu trzeciej planety wokół Słońca. Czy po nas też zostaną takie klisze? Czy ktoś je odsłoni i spróbuje z nich odczytać nasze zachowania, nasze ostatnie chwile?

Duża wartość poznawcza, świetny pomysł zilustrowania suchej poniekąd wiedzy naukowej i skamieniałości. Dobry styl narracji bez akademickiej egzaltacji tym, co wydobyto z czasu i spod ziemi. Przeczytajcie, proszę. Na prawdę warto zaczynając choćby od tych ilustracji.

„Locked in time. Animal Behaviour unearthed in 50 Extraordinary Fossils”, czyli jak wypaczyć przesłanie książki dezynwolturą tłumaczenia. Bardzo nie lubię, kiedy wydawca ma się za cwanego i kombinuje z tytułem. Jak tu czytelnika pochwycić? Ano na dinozaura. Za tytuł -10*, do groma!

W środku książka odkrywa przed nami bogactwo zachowań organizmów żywych uwiecznionych na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Star Wars: Propaganda Cliff Chiang, Pablo Hidalgo, Chris Trevas
Ocena 7,6
Star Wars: Pro... Cliff Chiang, Pablo...

Na półkach: , ,

Propaganda uczy, propaganda radzi, propaganda nigdy cię nie zdradzi! Ta parafraza hasła z klasyku filmowego (polskiego, a nie jakieś zagranicznej podróby - przyp. aut. opinii) zagnieżdża się w głowie od pierwszego tylko już przeglądu tej książki. Czyni to świetne skonstruowana wizualizacja treści propagandowych. Reszta (czyli tak zwana semantyka) jest jak „Billu, galaktycznym bohaterze” H.Harrisona. Zaciągnij się, Czekamy na Ciebie, Głosuj za (albo przeciw), Konstruktorzy droidów łączcie się, Szturmowcy naszym bezpieczeństwem, Nowa Republika, to sprawiedliwość, ... Znajomie brzmi, nieprawdaż? Traktory zaorzą wiosnę, Lepsze jutro budujemy dziś, Kobiety przewodnią siłą, Nasz Wódz, Imperator...

Czasy się zmieniają, a propaganda jest ponadczasowa i w istocie tak samo pokrętna w mechanizmach formatowania mas. Dość wspomnieć tylko kilka przykładów: „1984”, „Nowy wspaniały Świat”, konflikt Kardazjańsko-Bajorański, „Impostor: test na człowieczeństwo”.

Ta książka - zasadniczo rodzaj atlasu lubo też katalogu wystawy plakatu propagandowego - jest arcyciekawym publikatorem głębokości wizji i estetyki smaku wykreowanej artystycznie rzeczywistości Gwiezdnych Wojen. Doskonale uzupełnia to, co starwarsowy Fandom dostrzega w kolejnych ekranizacjach wypatrując nowych szczegółów w pancerzach szturmowców, w stylistyce imperialnych wnętrz i baz rebelianckich, w rękojeściach świetlnych ostrzy i ubiorach postaci.

Obejrzałem i przeczytałem z wielką przyjemnością estetycznych wrażeń. Nie zaciągnę się jednak, nie wstąpię do związku zawodowego konstruktorów droidów, nie kupię imperialnych obligacji wojennych. Smakuję wizję, bawię się konwencją. Na okrasę dostałem 10 plakatów wydrukowanych tak, że chyba zrobię z nich galerię. Uzupełnią propagandę NASA (patrz tło zastępcze awatara), którą onegdaj udało mi się przechwycić w sieci.

Galaktyka czeka na Was!
Popłyń etanowymi morzami Tytana!
Buduj swoją przyszłość w koloniach marsjańskich!
Zwiedzajcie starożytności Cundaloa!
Wypoczywaj na Keplerze 16b, ziemi dwóch słońc!

Długo by tak można, długo.

Propaganda uczy, propaganda radzi, propaganda nigdy cię nie zdradzi! Ta parafraza hasła z klasyku filmowego (polskiego, a nie jakieś zagranicznej podróby - przyp. aut. opinii) zagnieżdża się w głowie od pierwszego tylko już przeglądu tej książki. Czyni to świetne skonstruowana wizualizacja treści propagandowych. Reszta (czyli tak zwana semantyka) jest jak „Billu,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to